Drukarka 3D zawsze znajdowała się wysoko na mojej liście „marzeniowej”. Problem polegał na tym, że jakoś… nie mogłem się do tego zakupu przekonać. Do zastosowań zrób-to-sam (DIY), sprzęt taki wydaje się co najmniej interesujący. W teorii, drukarka 3D pozwala skoncentrować się na samym pomyśle, jego planowaniu, projektowaniu – przejmując na siebie (jakże żmudne czasami) – wykonanie. Właśnie, teoretycznie.
Naczytałem się trochę o drukarkach 3D. Niestety z przytaczanych w sieci relacji często wynikało, że urządzenia te powstały głównie po to, żeby upokarzać ludzkość. Początkowy okres optymizmu (w tym wypadku oznaczający przekonanie, że człowiek rządzi maszynami które sam stworzył) – mijał w momencie wyciągnięcia dziesiątków trybików z paczki… Szczęśliwcy po pół roku nierównej walki z poziomami, temperaturami i meandrami oprogramowania – jednego dnia (zazwyczaj niespodziewanie) odzyskiwali kontrolę i drukowali swój pierwszy gwizdek. Niestety tylko po to, żeby grawitacja (lub inna czarna materia) rozkalibrowała skomplikowane urządzenie następnego wieczoru. To nie było zachęcające. A przecież mówimy o inwestycji od setek do tysięcy złotych. I całej furze (jeszcze droższego) czasu.
Dlatego, mimo że miałem wielką ochotę – z zakupem drukarki 3D zwlekałem ile tylko mogłem. Aż… po prostu ją kupiłem. Jak zwykle – kombinacja przypadku, promocji i wiosennego przypływu optymizmu (!)…